Menu
Ludzie się targują, są gotowi zrezygnować z trumny. Branża pogrzebowa nie pamięta tak trudnych czasów
Mój ojciec jeszcze przed wojną produkował trumny. Nigdy, nawet za PRL, nie było tak trudno – mówi właściciel jednego z największych zakładów pogrzebowych w Warszawie. Powód? Przede wszystkim nieuczciwa konkurencja. Bo śmierć to bardzo konkretne pieniądze i wielu chce się pod nie podłączyć.
- Żeby latem sprzedawać hot dogi w budce, muszę dysponować odpowiednim lokalem z dostępem do bieżącej wody, stanowiskami do przechowywania jedzenia w odpowiedniej temperaturze. Moi pracownicy muszą posiadać książeczkę zdrowia i komplet szczepień – wszystko po to, by bezpiecznie sprzedawać zwykłe bułki z parówką. Z kolei aby prowadzić zakład pogrzebowy, co przecież łączy się z codziennym kontaktem z ciałem zmarłego, wystarczy zarejestrować działalność gospodarczą. A, przepraszam, trzeba jeszcze mieć walizkę na dokumenty – mówi Krzysztof Wolicki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego.
To w odpowiedzi na pytanie, co jest największą patologią w branży.
Jak urządzić pogrzeb za 4 tys. złotych
. Szacuje się, że w Polsce działa około 2,5 tysiąca zakładów pogrzebowych. Jakiś tysiąc to małe, jednoosobowe działalności, z których część nie ma nawet własnego lokalu. Wolicki mówi o nich "mobilne zakłady", bo skoro nie dysponują nawet małym biurem, to z klientami spotykają się w jakichś okolicznych barach.
Oczywiście każda firma chwali się na swojej stronie internetowej, że posiada chłodnię, miejsce do mycia i przebierania ciała i w ogóle całą infrastrukturę. To nic, że w rzeczywistości dysponuje tylko katalogiem trumien. Klientów i tak nie brakuje. I to nie tylko dlatego, że ludzie zawsze będą umierać. Raczej dlatego, że klienci zaczęli traktować usługi pogrzebowe jak każde inne, a więc targują się i szukają firmy, która zaoferuje najniższą cenę.
Jeszcze kilkanaście lat temu było to nie do pomyślenia. - Jestem synem przedwojennego trumniarza i całe życie jestem związany z tą branżą. Nie pamiętam tak trudnych czasów – nawet w PRL było łatwiej – mówi Łukasz Koperski, który prowadzi jedną z większych w Warszawie firm pogrzebowych.
Przyczyną problemów są właśnie firmy, które potrafią ciąć koszty w taki sposób, jak nigdy nie będą potrafiły te większe, które nie dość, że zatrudniają etatowych pracowników, to jeszcze zainwestowały we wspomniane już chłodnie czy specjalne pomieszczenia, w których ciała poddawane są różnym zabiegom.
A w praktyce wygląda to tak: rodzina zmarłego idzie do najbliższej firmy i prosi o wyliczenie kosztów. Ogląda kosztorys, wyjaśnia, że zadzwoni później – i idzie do sąsiedniego zakładu.
Właścicielowi składa propozycję nie do odrzucenia – "skorzystam z pana usług pod warunkiem, że zjedzie pan z ceny o jakieś pięćset złotych". Właściciel ogląda, głośno myśli – i coś tam w którymś miejscu obniża. Klient się cieszy, bierze nowy kosztorys i idzie do kolejnego zakładu, który jakimś magicznym sposobem tnie koszt o kolejne dwieście złotych.
No dobrze, co więc te małe zakłady robią lepiej, że tną koszty, a mimo to wciąż opłaca im się prowadzić biznes? Ot, weźmy chłodnie, którymi rzekomo dysponuje każda firma, a w rzeczywistości w Warszawie ma je, przykładowo, dosłownie kilka. Co więc robią wszystkie inne? Wynajmują chłodnie w szpitalach (to i tak wariant pozytywny, bo w tym gorszym – zimą przetrzymują ciała w garażach czy piwnicach, tak w każdym razie twierdzą moi rozmówcy). Na granicy prawa.
Zgodnie z przepisem ustawy o działalności leczniczej, w miejscu udzielania świadczeń zdrowotnych (czyli również w szpitalach) nie mogą być prowadzone usługi pogrzebowe ani ich reklama. Mimo to wiele szpitali wydzierżawi chłodnie, a w razie zwrócenia uwagi na nieprawidłowości tłumaczy się niewiedzą – umowę rzeczywiście zawarły, ale po co dzierżawcy miejsce, to już jego sprawa.
Krzysztof Wolicki mówi, że chciałby, aby przepisy nakładały na zakłady pogrzebowe obowiązek posiadania własnego lokalu wyposażonego w chłodnię i pomieszczenia do wykonywania różnych zabiegów. Wszyscy graliby na tych samych zasadach.
Łukasz Koperski jest kontrolowany kilka razy do roku. - Pytam inspektorów, czy do mojego konkurenta też pójdą. Mówią, że nie, bo on przecież nie ma żadnego sprzętu czy chłodni, więc co można kontrolować? – mówi z pewnym rozgoryczeniem.
Trumna, ubranie, miejsce na cmentarzu
Gdy pytam o jakieś najważniejsze dla branży wydarzenia w ostatnich latach, moi rozmówcy nie mają wątpliwości: zmniejszenie zasiłku pogrzebowego do 4 tys. Łukasz Koperski mówi, że albo powinien był zostać pozostawiony w poprzedniej wysokości, albo zupełnie zniesiony.
-Ludzie mają dziwne przekonanie, że te 4 tys. powinny pokryć wszystkie koszty łącznie z konsolacją. Biorąc pod uwagę choćby koszty cmentarne, to jest niemożliwe – mówi.
Koszt trumny to dopiero początek wydatków. Mieszkaniec Szczecina, który chce wykupić miejsce w grobie pojedynczym na 20 lat, zapłaci 600 zł na Cmentarzu Zachodnim, 850 na Dąbiu i aż 1020 zł na Cmentarzu Centralnym. Przedłużenie dzierżawy na kolejne 20 lat na Cmentarzu Centralnym kosztuje 440 zł. Płaci się też za dochowanie, czyli umieszczenie dodatkowej trumny do już istniejącego grobu (to już jest tańsze, w Szczecinie zapłacimy nie więcej niż 260 zł).
Powyższy cennik dotyczy grobów ziemnych, czyli po prostu dołu, do którego składa się trumnę. Za grób murowany dla jednej osoby (na 20 lat) szczecinianin zapłaci 1950 zł, a za możliwość umieszczenia trzech trumien – prawie 4 tys. W Warszawie drożej, jak to w stolicy: 1800 zł na Cmentarzu Północnym za udostępnienie na 20 lat miejsca na grób ziemny bez możliwości murowania, tyle samo kosztuje przedłużenie na kolejne dwie dekady.
Drogo? Dosyć, ale przecież dostęp do ziemi kosztuje. A może być tylko drożej, bo nie dość, że rosną koszty utrzymania cmentarzy (wywóz śmieci, oświetlenie, zatrudnienie pracowników), to miejsca na cmentarzach, przede wszystkim w dużych miastach, zwyczajnie brakuje. Weźmy za przykład Gdańsk: obecnie tylko na jednej nekropolii (na Cmentarzu Łostowickim) odbywają się pogrzeby na bieżąco, na pozostałych komunalnych już od lat nie ma miejsc, więc na pochówek może liczyć tylko ten, dla kogo znajdzie się miejsce w już istniejącym grobie rodzinnym.
Na stołecznym Cmentarzu Komunalnym Północnym nie ma mowy o rezerwacji miejsca na grób ziemny lub pojedynczy murowany. Chętny może zarezerwować miejsce na grób rodzinny lub nisze w katakumbach, ale tylko pod warunkiem że ukończył 75 lat i na stałe mieszka w Warszawie, co potwierdzone musi zostać odpowiednimi dokumentami.
Ceny na cmentarzach komunalnych ustala Rada Miasta. Cmentarze parafialne mają własne cenniki. Zdaniem Krzysztofa Wolickiego opłaty na nich są wyższe, gdyż Kościół nie boi się żądać realnych cen – w przeciwieństwie do radnych, którzy nie chcą nadmiernymi podwyżkami zniechęcić do siebie wyborców.
A co później, gdy miejsca na cmentarzach zwyczajnie zabraknie? Budowa nowych na obrzeżach miast zawsze budzi kontrowersje, bo nikt nie chce dowiedzieć się, że w jego sąsiedztwie powstanie nekropolia obsługująca połowę miasta. Pozostaje rozbudowa tych istniejących i nadzieja, że w związku ze wzrastającą popularnością kremacji w przyszłości cmentarze nie będą zajmowały tak dużej powierzchni.
Ostatnia droga z klasą i szykiem
To, jak wyglądają pogrzeby, zmienia się w czasie. Błażej Koperski, przedstawiciel trzeciego pokolenia w jednym z największych (i najstarszych) zakładów pogrzebowych w Warszawie, mówi, że w pewnym momencie zainteresowaniem zupełnie przestały cieszyć się jakiekolwiek wystające spod wieka materiały, koronki i inne zdobienia trumien. Po śmierci Jana Pawła II, który pochowany został w surowej trumnie, rodziny właśnie takich zaczęły oczekiwać. Jaka to różnica w stosunku do lat 90., kiedy, jak wspomina Koperski, jego tata produkował trumny, które były całe obsypane brokatem!
Na pytanie o najbardziej charakterystyczne zmiany, które nastąpiły na przestrzeni ostatnich 15 lat, Krzysztof Wolicki odpowiada, że samochody, którymi przewożone są trumny. To już nie są auta przerobione z karetek czy dostawczaków. Przytakuje mu Błażej Koperski.
- W połowie lat 90. Zaczęliśmy używać pierwszych wyprodukowanych w Polsce karawanów. Później były polonezy, wreszcie – mercedesy. To zresztą jedyna marka, która produkuje podstawy do samochodów przeznaczonych do przewozu trumien.
W firmie jego ojca korzysta się dziś z jaguarów.
- Po tym, jak Polacy byli świadkami niemal stu pogrzebów ofiar katastrofy w Smoleńsku, zapragnęli, by trumnę przewoził czarny mercedes – tak wyobrażali sobie prawdziwy samochód konduktowy - dodaje Krzysztof Wolicki.
Co jeszcze? Przed obniżeniem zasiłku pogrzebowego ludzie kupowali większe wieńce. No i bezsprzecznie wzrosła w ostatnich latach jakość obsługi. Trumny nie noszą już faceci z łapanki pod sklepem monopolowym; w przeszłości taki przypadkowy dobór wcale nie był czymś niespotykanym.
Zanim w proch się obróci
Najtrudniejsze w tej pracy jest bez wątpienia obcowanie z ludźmi, którzy dopiero co utracili kogoś bliskiego. Niektórzy są nienaturalnie spokojni, inni są w tak złym stanie, że nie potrafią podjąć najprostszej decyzji.
Z doświadczenia Błażeja Koperskiego wynika, że najtrudniejszym momentem nie jest wybór trumny, ale chwila, w której trzeba sformułować treść napisu na szarfie i klepsydrę – "kochaną Babcię żegnają pogrążeni w żalu i bólu...". Odżywają wspomnienia, uderza nagła pustka.
Kiedy ciało zmarłego trafi do zakładu pogrzebowego, jest przygotowywane do pochówku. Najpierw mycie, później ubranie. Tu raczej ostrożna klasyka – garnitury dla panów, ubrania jak na oficjalną akademię dla pań. Rodziny czasem umieszczają w trumnie jakiś osobisty przedmiot, ale to rzadko. Zdecydowanie częściej są to książeczka do nabożeństwa i różaniec.
Można zamówić makijaż oraz balsamowanie, zwane inaczej tanatopraksją. Polega ono na umieszczeniu w ciele specjalnych związków chemicznych, które sprawiają, że proces gnilny nie postępuje wolniej. Po jego zastosowaniu ciało może leżeć w temperaturze pokojowej nawet przez kilka miesięcy. Tanatopraksja eliminuje też nieprzyjemne zapachy i pozwala skórze zachować naturalny wygląd.
Polskie rodziny rzadko się na to decydują, ale w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie jest to obowiązkowe po każdym zgonie.
Gdy zmarły stracił życie w jakimś strasznym wypadku, można dokonać rekonstrukcji twarzy czy ciała. Bez zabiegu balsamacji oraz rekonstrukcji pośmiertnej niektóre zwłoki po wypadkach lub ciężkich chorobach nie są pokazywane rodzinom. W takiej sytuacji rozwiązaniem jest jak najszybsze zamkniecie trumny, by rodzina nie mogła zapamiętać swojego bliskiego jako pięknego, cieszącego się życiem człowieka, ale niektórzy nie wyobrażają sobie, by mogli zamknąć pewien okres swojego życia bez prawdziwego pożegnania, spojrzenia na ukochanego ojca czy dziadka.
Przygotowanie ciała, które ma zostać poddane kremacji, praktycznie nie różni się od przygotowania go do tradycyjnego pochówku – może za wyjątkiem konieczności usunięcia rozrusznika serca lub innych urządzeń stymulujących, pracujących na baterię.
- Są ludzie, którzy tak bardzo za wszelką cenę chcą ograniczać koszty pochówku, że kwestionują konieczność użycia trumny. Przecież to i tak idzie do ognia, po co ten wydatek, pytają. Więc co, mamy ciało tak po prostu włożyć do pieca? – nie kryje oburzenia Łukasz Koperski.
Trumny kremacyjne są pozbawione wszelkich metalowych ozdób, uchwytów i krzyży oraz powłok lakierniczych. Nie wolno do nich wkładać żadnych pamiątek i rzeczy osobistych. Jeśli ciało ma być wcześniej wystawione w sali pożegnań, jest ubierane, w przeciwnym razie zawija się je w specjalny całun.
- Bliscy mogą obserwować proces wprowadzania trumny do pieca z sali oddzielonej lustrem, ale rzadko się na to decydują. Mówią, że to już bardzo trudne doświadczenie – wyjaśnia Błażej Koperski.
W zależności od zastosowanej technologii, proces kremacji trwa od 3 do 6 godzin.
Śmierć wyniosła się z domów do kaplic i zakładów pogrzebowych
Wyraźnie pamiętam z przypadającego na połowę lat 90. dzieciństwa, że „ostatnia droga” zmarłych członków mojej rodziny nie zaczynała się w kaplicy, ale domu, w którym ciało znajdowało się przez jakieś dwa dni, tak by bliscy i sąsiedzi mogli przyjść, pomodlić się i pożegnać ze zmarłym. Później przychodził ksiądz, na końcu panowie z zakładu pogrzebowego, którzy umieszczali ciało w trumnie i transportowali do kościoła, gdzie odbywało się nabożeństwo.
Opowiadam Błażejowi Koperskiemu o tych wspomnieniach, ale kręci głową. Kiedyś rzeczywiście tak było, ale dziś nie dość, że większość ludzi umiera jednak w szpitalach lub domach opieki, to nawet, gdy zgon nastąpi w domu, rodzina jak najprędzej chce usunięcia ciała z domu.
I nie ma znaczenia, czy pochówek odbywa się w mieście czy na wsi.
Jeszcze jedna rzecz wyraźnie odróżnia pogrzeby, które pamiętam sprzed lat od tych, które odbywają się dziś: obecnie trumna w trakcie mszy żałobnej nie może być otwarta.
Zasada jest prosta: trumna raz zamknięta nie może zostać ponownie otwarta.
Pożegnanie zmarłego może odbywać się w miejscu, gdzie zwłoki były przechowywane przed złożeniem ich do trumny i przymocowaniem wieka trumny. Zabronione jest także przenoszenie lub przewożenie zwłok w otwartych trumnach.
Wielu rodzinom naprawdę zależy na możliwości spojrzenia na bliskiego jeszcze raz, zanim zostanie złożony w ziemi. Niektóre zakłady zgadzają się więc (a księża nie protestują) na otwarcie trumny już po przetransportowaniu jej do kościoła. Dowód na to, jak bardzo niekiedy przepisy rozmijają się z oczekiwaniami społecznymi.
Granit, marmur, plastik. Nagrobek może przypłynąć nawet z Chin
Zbijanie kosztów nie jest domeną wyłącznie zakładów pogrzebowych. Klienci coraz chętniej spoglądają na produkowane w Chinach nagrobki. Ktoś powie, że to nic niepokojącego, wszak budulec, za który najczęściej służy granit, nie ma narodowości, a procesy geologiczne, które go ukształtowały, były na każdej szerokości geograficznej takie same. Do tego miejsca pełna zgoda. Problemem jest co innego, a mianowicie procedura jego obróbki. Można to zrobić dobrze (granit nagrobny powinien być szlifowany i polerowany), ale można też po kosztach. Chińscy producenci często nasączają granit mieszaniną chemikaliów, co przyśpiesza osiąganie przez niego odpowiedniego koloru.
Niektórzy kamieniarze unikają chińskich produktów i nawet reklamują swoje produkty adnotacją, że "nie pochodzi z Chin", jeszcze inni chętnie po niego sięgają, niekoniecznie informując o tym klientów. Z Chin trafiają do nas nie tylko granity, ale też gotowe nagrobki. Specjaliści podkreślają, że z punktu widzenia jakości kluczowe jest, by płyta nagrobna miała co najmniej 5 cm grubości.
Inna sprawa, że klientów umiarkowanie interesuje pochodzenie granitu, bo jednak najważniejsza jest cena finalna. Rozpiętość jest ogromna. Generalnie cena nagrobków jednoosobowych zaczyna się od 3 tysięcy, dwuosobowych – od pięciu, ale są firmy, które deklarują, że wykonają nagrobek nawet za dwa tysiące. Kalkulując cenę, firmy biorą za podstawę liczbę metrów kwadratowych budulca o określonej grubości.
Oczywiście im bardziej finezyjny i nieoczywisty kształt nagrobka, tym cena będzie wyższa, bo też więcej pracy trzeba włożyć w projekt.
Kogo nie stać na marmur czy choćby szwedzki granit, może zainteresować się nagrobkami wykonanymi z... plastiku. Dostępne są na polskim rynku od kilku lat. Od wykonanych z kamienia różnią je zaokrąglone kształty, a poza tym z daleka różnicy nie widać, twierdzą sprzedawcy. Cena – około 800 zł. "Komplet zawiera: pomnik cmentarny, instrukcję montażu, wazon, wyklejoną tabliczkę, krzyż oraz pastę polerską" – czytamy w ofercie jednego ze sklepów.
Zainteresowanie jest ponoć średnie, jeśli już ktoś decyduje się na plastik, to po to, by stanowił obramowanie grobu do czasu postawienia prawdziwego grobu z granitu.
Martyna Kośka
Źródło: https://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/ludzie-sie-targuja-sa-gotowi-zrezygnowac-z,219,0,2400987.html